Ta strona używa plików cookies.
Polityka Prywatności    Jak wyłączyć cookies?
AKCEPTUJĘ
czwartek 2.05.24

START
LOKALE
FORUM
BLOGI
zgłoś imprezę   
  ultramaryna.pl  web 
MYSLOVITZ MA 10 LAT: Wywiad z Arturem Rojkiem

Grupie Myslovitz udało się połączyć w swojej muzyce alternatywne dźwięki z komercyjnym sukcesem. Zaczynali w 1992 roku na fali popularności brit-popu jako The Freshmen, jeden z wielu zespołów, grających muzykę gitarową. Czas pokazał jednak, że twórczość kwintetu nabrała wyrazu i z przeciętnie grającego na początku zespołu stali się jedną z najważniejszych formacji pop-rockowych w Polsce.

Ich czwarta płyta „Miłość w czasach popkultury” (1999) z mega przebojami jak „Długość dźwięku samotności” czy „Chłopcy” to album-manifest artystycznej dojrzałości, z tekstami celnie opisującymi polską rzeczywistość i połączeniem chwytliwych gitarowych riffów z odrobiną elektroniki. Bez przesady można nazwać tę płytę jednym z najważniejszych albumów lat 90., została obsypana nagrodami, m.in. Paszportem „Polityki” czy Fryderykami. W tym roku mija 10 lat od ukazania się pierwszego wydawnictwa zespołu – płyty „Myslovitz”. Grupa hucznie będzie obchodzić tę rocznicę podczas specjalnego koncertu 1 września w rodzinnym mieście z licznymi zaproszonymi gośćmi. Wystąpią m.in. Leszek Możdżer, Edyta Bartosiewicz, Ania Dąbrowska, Kasia Nosowska. Specjalnie dla Ultramaryny lider grupy Artur Rojek wspomina 10 lat działalności Myslovitz.

Ultramaryna: Pierwsza płyta [1995], pierwsze recenzje. Jakie porównania, schematyczne określenia najbardziej was denerwowały?
Artur Rojek: W tym okresie wszystko było w porządku. Recenzje nas zaskakiwały pozytywnie, były dobre, a nawet świetne. Pamiętam, jak Rafał Księżyk, piszący wtedy dla „Brumu”, porównywał naszą muzykę do The Church, Neila Younga, psychodelicznych zespołów z lat 70., o których nie mieliśmy pojęcia, ale napisał to w taki sposób, że trudno było nie czuć się zadowolonym. Zwłaszcza, że to był nasz debiut. Szufladkowanie zaczęło się dopiero przy okazji „Sun Machine”. Wtedy do kilku „inteligentnych” dziennikarzy dotarła wiadomość o istnieniu Oasis i Blur, które notabene istniały już od kilku lat. No i nie patrząc na to czy nasza muzyka jest, czy nie jest podobna do ich twórczości, zaczęto nas do nich porównywać. A cały rynek brytyjski, który w tym czasie był potężnie zróżnicowany, w ich opisach zwężał się do istnienia tych dwóch grup.

Jak smakowały pierwsze sukcesy: nagrody, wyróżnienia? Jak sobie radziliście ze sławą na początku waszej drogi? Czułem się niekomfortowo, kiedy ludzie zaczepiali mnie na ulicy i odmawiałem dawania autografów. Poza tym byłem zadowolony z odbioru grupy, naszej pierwszej płyty. Sytuacja rozwijała się też powoli. Nie staliśmy się z dnia na dzień bardzo znanymi osobami. Rozpoznawali nas tylko ci, którzy interesowali się muzyką. Mysłowice to małe miasto pełne normalnych ludzi, więc z czasem przestał robić wrażenie fakt, że jest taki zespół jak Myslovitz.

Co zmienilibyście teraz na waszej debiutanckiej płycie – które utwory z tego krążka waszym zdaniem przetrwały próbę czasu, a które nie bronią się dzisiaj? Nic bym nie zmieniał. Jest jak najbardziej naturalna i szczera z całą swoją naiwnością. Mogę odpowiedzieć tylko za siebie, ale najwięcej emocji zostawiłem właśnie na tym albumie i na „Z rozmyślań przy śniadaniu”, chociaż dzisiaj na pewno „Z rozmyślań…” zaśpiewałbym lepiej. [;)]

Z waszym drugim albumem „Sun Machine” [1996] zespół powiększył się o nowego gitarzystę. Jak to się stało, że Przemek dołączył do Myslovitz? Byłem chory. Pewnego dnia obudziłem się i poczułem, że całe moje ciało jest zdrętwiałe. Plecy, nogi i ręce. Nie czułem nic trzymając gitarę i próbując położyć na niej akordy. Przemek jest dużo starszy od nas. Zanim powstał Myslovitz chodziliśmy na koncerty grupy, w której grał – October’s Children. Był bardzo dobrym gitarzystą. Kiedy zakładałem zespół, nie pomyślałem nawet, że mogę go ściągnąć. Tak się jednak złożyło, że to Myslovitz ze wszystkich zespołów, które istniały w naszym mieście podpisał kontrakt, został zauważony i nagrał płytę. [:)] Więc kiedy dopadło mnie to drętwienie, był pierwszym człowiekiem, o którym pomyślałem i zaprosiłem go do składu, do momentu aż mi nie przejdzie. I tak już zostało. Choroba odeszła, ale Przemek został. [:)]

Czy uważasz, że „Sun Machine” był wynikiem kompromisu? Drugi album to tak zwany album prawdy w działalności każdego zespołu. Wy zrezygnowaliście z psychodeliczno-improwizacyjnej strony, jaką pokazaliście na debiucie, nagrywając płytę tylko z piosenkami. My z tego nie zrezygnowaliśmy. Wytwórnia w pewnym sensie zadecydowała za nas. Byłem na to wściekły, ale zgodziłem się. Teraz by to nie przeszło! [:)] Z pierwszej płyty zostały 4 piosenki, które nam do całości nie pasowały, a że były to przeboje typu z „Twarzą MM”, „Peggy Brown” itd. to wytwórnia postanowiła, że do tych 4 nagramy resztę i powstanie płyta. Pamiętam czas, kiedy ją robiliśmy. Myślenie moje było takie, żeby te lepsze pomysły zostawić na trzecią płytę, a te słabsze na „Sun Machine” jako wypełniacze. W ten sposób nagraliśmy płytę, która sprzedała się w ilości 70 tysięcy egzemplarzy i staliśmy się znanym w Polsce zespołem.

Ale nie byłeś specjalnie zadowolony z ukazania się płyty „Sun Machine”? Bo nie podobały mi się te piosenki. Miałem wizję czegoś poważniejszego. Nie powiem, że chciałem grać tylko psychodelicznie, ale dla mnie druga płyta miała być następnym wyraźnym krokiem, a nie płytą składankową!

Teksty z dwóch pierwszych płyt stanowiły pewne tło do muzyki i w dużej części traktowały o niczym. Jak teraz je oceniasz? Kilka jest bardzo fajnych do dzisiaj. „Papierowe skrzydła”, „Good Day My Angel”, „Moving Revolution” albo „Blue Velvet” to rzeczy, które dobrze mi się śpiewa do dzisiaj. Na początku rzeczywiście tak było, ale taki był też ten okres. Chociaż nie tłumaczyłem sobie wtedy tekstów moich faworytów takich, jak Ride, House Of Love czy My Bloody Valentine, to miałem wrażenie, że tam też największe znaczenie ma nie tekst, ale cały ten jazgotliwo-romantyczny klimat.

Jak wyglądała wasza współpraca z Ianem Harrisem? W jaki sposób naznaczył on swoją obecnością brzmienie waszych dwóch pierwszych płyt? Dużo wniósł do pierwszej płyty. Ian to był w tym czasie dla wszystkich fenomen. Wtedy był taki czas, że Brytyjczyk w Polsce to było coś! I jeszcze z Manchesteru! Kiedy firma dowiedziała się, że pracował z Joy Division i UK Subs, od razu ten fakt wykorzystała w promocji, tak więc wielu dziennikarzy myślało, że to producent „Closer”! [:)] A Ian nagłaśniał koncerty i może kiedyś nagłaśniał jeden z pierwszych Joy Division. Miał jednak wizję na brzmienie naszej muzyki i chociaż ta płyta nie brzmi wyjątkowo dobrze, to ma swój klimat. Przy drugiej było go mniej, ale pozostawił tam po sobie pięknie zaśpiewany przez siebie utwór „Good Day My Angel”!

Opowiedz proszę o największym kryzysie grupy. W jaki sposób rozwiązujecie takie problemy? Mamy kryzys i mieliśmy kiedyś, i to kilka razy. Tak naprawdę żyjemy od kryzysu do kryzysu, jak stare dobre małżeństwo... [:)] A jak je rozwiązujemy? Czasami gadamy, a czasami czekam, aż wszystko przejdzie.

Co dla ciebie oznacza komercja i czy uważasz Myslovitz za zespół komercyjny? Jeżeli ktoś myśli, że „grać komercję” znaczy grać po to, by się dobrze sprzedać, to Myslovitz nigdy tak nie robił. To, że staliśmy się zespołem, którego płyty są kupowane, stało się przy okazji i niezamierzenie. Po prostu takie piosenki lubiliśmy i tak chcieliśmy grać, nie kierując się tym czy puści to RMF, czy nie. Z jednej strony Myslovitz to grupa umiejąca napisać zgrabne melodie, a z drugiej lubiąca długie improwizacje. Jesteśmy tacy i tyle, bez żadnej kalkulacji na sukces. Kiedyś Andrzej Paweł Wojciechowski (szef MJM, późnej Sony) zadał mi pytanie (tak trochę chciał, żeby wypaść przy mnie jako taki lepiej wiedzący z filozoficznym podejściem, taki, co życie zna itd.[:)]): „Artur, co ty chcesz osiągnąć z tą muzyką? Sukces komercyjny czy artystyczny?” A ja mu na to: „to i to”. APW uśmiechnął się chytrze [:)] i powiedział: „każdy by tak chciał, ale tak się nie da”.

Opowiedz o waszych przygodach z filmem. „Matka mojej matki” – odbyło się to poza nami. Nie widziałem nawet tego filmu. „Młode Wilki ½” też. Mieliśmy z Sony zły kontrakt. Nie pytano się nas czy chcemy umieścić tam piosenkę, czy nie. Znalazły się tam utwory „Chłopcy” i „To nie był film”, super ideologiczne piosenki w filmie totalnie badziewiarskim. Kiedyś nie mogłem o tym mówić, bo od razu była chaja, ale teraz już mogę! Mam wrażenie, że przez polskie kino przepuszczono na totalne słabizny totalne pieniądze!
„My” - to samo. Waldemar Szarek nakręcił film o głupiej młodzieży z bogatych domów, głupiej i pustej, jeszcze bardziej to podkreślając, jakby ich głupota była cool! Byliśmy na planie. Robiliśmy za tzw. „twarze”. Pamiętam, że kręcili imprezę po maturze w ekskluzywnym domu jednego z bohaterów. Siedemnastoletnie panny w kulminacyjnym momencie rozbierały bluzki i wskakiwały do basenu, że „niby tak fajnie się bawią”. Myślałem, że się zapadnę pod ziemię. Strasznie się wkurzyłem, że tam byłem, że pozwoliłem na to, byśmy w tym brali udział. Ten moment był takim przepełnieniem. Po tym filmie zaczęliśmy się stawiać, domagać swojego i rozwiązaliśmy wreszcie kontrakt z Sony.
„Duże zwierzę” – Boże, jaka to była ulga. Wreszcie ktoś normalny zgłosił się do nas i poprosił o piosenkę. Byłem strasznie szczęśliwy, bo ceniłem Stuhra jako aktora oraz jego filmy. Zaczęło się to tak, że jakiś czas wcześniej przeczytałem w magazynie „Film”, że Jerzy Stuhr kręci film w Krakowie, to był chyba „Tydzień z życia mężczyzny”. Poprosiłem managera, żeby skontaktował się z producentami i zaproponował, że jak chcą, to my im damy piosenkę „Kraków”. Niestety ścieżka dźwiękowa była już zamknięta. Ziarno jednak zostało zasiane i rok później dostaliśmy propozycję ze strony pana Stuhra!
„Pogoda na jutro” to konsekwencja „Dużego zwierzęcia”: tuż po filmie Krzysiek Grabowski, impresario pana Stuhra, powiedział mi, że mistrz ma na nas świetny pomysł w nowym filmie i ma to być rola aktorska. Tak więc się stało, że przebrano nas w habity. Bawiliśmy się super. Zarówno przy robieniu piosenki, jaki i przy graniu jej na festiwalu Sacrosong w filmie.
Z „Polish Kiss” sprawa nie doszła na szczęście do skutku. Kiedy zobaczyłem wersję próbną, to się załamałem poziomem i wycofałem. Wraz ze mną Lala z Jacą, więc było przegłosowane. Jednak do tej pory, nie licząc udźwiękowienia „Brzdąca” Chaplina, Myslovitz nie skomponował całościowej muzyki do filmu, a bardzo bym chciał! [:)]

„Z rozmyślań przy śniadaniu” [1997] to płyta, która stanowi przełom w twórczości zespołu. Opowiedz proszę o tym, jak nastąpiła ta ewolucja tekstowo-muzyczna? Miałem straszne ciśnienie. Wiem, że to nie było zdrowe, ale wkurzało mnie, że przyklejono do nas etykietkę tych od Marylin Monroe i Peggy Brown. Chciałem więc ich wyprowadzić z tego błędu – po prostu. Zaczęliśmy ciężko pracować nad tym, żeby to zmienić, bo czułem, jakbyśmy wpadli w zasadzkę!

„To nie był film” to piosenka mocno kontrowersyjna – czy uważasz, że szum medialny wokół tego utworu przyniósł w końcu spodziewany efekt, czy media zrobiły wam krzywdę odczytując dosłownie ten tekst? Moim zdaniem zamierzony efekt tej piosenki został zrealizowany, chociaż nic nie zakładaliśmy wcześniej. A ośmieszyli się ci, którzy wywołali wokół tego aurę skandalu. Z przedstawicielami KRRiTv na czele.

Z perspektywy czasu „Z rozmyślań przy śniadaniu” jest waszą najbardziej ponurą płytą. W jaki sposób odzwierciedlała ona wasze ówczesne nastroje? Co miało wpływ na taki pesymistyczny obraz świata zarysowany w tych piosenkach? Że ponura, to się nie zgadzam. Może smutna? A jeżeli smutna to stąd, że smutna muzyka jest najpiękniejsza. [:)] Mazzy Star, Mojave, Slowdive, Sunny Day Real Estate, Radiohead z okresu „The Bends” – tego wtedy słuchaliśmy, a wszystko było na maxa smutne. Poza tym „Sun Machine” była wesoła (przy okazji jej promocji ktoś z Sony wymyślił hasło „Słoneczni jak nigdy dotąd”), więc „Z rozmyślań…” musiała być smutna. [:)]

Wasz największy sukces „Miłość w czasach popkultury” [1999] był dla was zaskoczeniem czy takim naturalnym przejściem do pierwszej ligi polskiej muzyki, kiedy zespół, który nagrywa dobre płyty, wydaje album klasyczny w swojej kategorii? Tak, to było zaskoczenie. Gdy nagrywaliśmy demo do „Miłości...” nasze stosunki z Sony były bardzo napięte. Doszło do tego, że kiedy przyjeżdżaliśmy do siedziby firmy, jeden z głównych szefów nas unikał. Mało kogo obchodził Myslovitz. Demo im się nie podobało. W pewnym momencie doszło do tego, że myślałem o powrocie do swojego zawodu. Sytuacja była krytyczna. Wierzyli w nas niektórzy z pracowników Sony’ego, w tym Sławek Jórasz i Maciek Pilarczyk, którym w tym czasie złożyliśmy propozycję współpracy, bo rozstaliśmy się z poprzednim managerem. Kiedy wydaliśmy płytę i zaczął się cały ten szum, na początku myślałem, że wszyscy chcą być jakoś szczególnie mili, więc dlatego tak mówią. Jednak potem zaczęły pojawiać się świetne recenzje, tłumy na koncertach, nagrody i wtedy doszło do mnie, że ta płyta wyjątkowo się nam udała. A szefowie z Sony dalej zachowywali się, jakby to było im nie na rękę.

Jaka opinia po wydaniu „Miłości w czasach popkultury” ucieszyła cię najbardziej, a którą uważasz za najbardziej krzywdzącą? Jak reagujecie na krytykę? Ja się przejmowałem kiedyś tym bardzo. Czytałem recenzje. Cieszyłem się z dobrych, a niepokoiłem po przeczytaniu złych. Ale wtedy, w okresie „Miłości...” wszystkie były dobre [:)], więc nie pamiętam, co mi się w nich nie podobało, a co podobało.

Dlaczego wasza płyta z improwizacjami „Skalary, mieczyki neonki” [2004] jest taka zachowawcza? Nie myślisz chyba, że specjalnie? Tak to wyszło, taki mieliśmy klimat, po prostu. Dla ciebie zachowawcza dla innych nie.

W planach macie nową płytę, czego można się po niej spodziewać? Mam nadzieję, że dobrej muzyki.

Czy planujecie jakieś projekty poboczne? Był Lenny Valentino, Przemek zaangażował się w Delons, Lala założył z Mietallem Penny Lane? Cały czas coś robię. To frajda móc pracować z Możdżerem, Smolikiem albo Blimpem lub Silverrocket, robić coś dla teatru albo filmu o architekturze. Nie wiem, jak reszta chłopaków, ale teraz jestem skoncentrowany na nowym materiale Myslovitz. Potem zobaczymy.

Twoje pozamuzyczne pasje – w jaki sposób realizujesz się poza zespołem? Jak mam dużo wolnego, to wyjeżdżam, ale w innym składzie niż z Myslo. [;)] Lubię nowe miejsca, a miedzy koncertami lubię siedzieć w domu. Wtedy czytam, oglądam, słucham, rozmawiam i tak płynie mi życie.

Rozmawiał: Adrian Chorębała [Ultramaryna, wrzesień 2005]






teksty
FESTIWAL ARS CAMERALIS. RETROSPEKCJA: Piękny trzydziestoletni
koncert Jane Birkin w ramach Festiwalu Ars Cameralis, Teatr Zagłębia w Sosnowcu, 10.11.2011 Proszę sobie wyobrazić:... >>>

DARIA ZE ŚLĄSKA: Rozmowy przerywane
Pseudonim artystyczny zobowiązuje, bo Daria ze Śląska związana jest z nim od urodzenia. Mogła zostać zawodową siatka... >>>

NATALIA DINGES: W procesie przemieszczania
Aktorka i choreografka. Współpracowała z większością teatrów na południu Polski (Katowice, Bielsko-Biała, Tychy, S... >>>

VITO BAMBINO: Vito na urodziny Kato
10 września po raz kolejny Katowice w unikatowej formie będą świętować swoje urodziny. Jak na Miasto Muzyki UNESCO p... >>>

OLA SYNOWIEC I ARKADIUSZ WINIATORSKI: Marsz w długim cieniu rzucanym przez mur
Mur graniczny pomiędzy Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi Wszystkie osiągnięcia ludzkości są konsekwencją dwóch... >>>

MICHAŁ CHMIELEWSKI: O zagubieńcach i outsiderach
Michał Chmielewski trzy miesiące po skończeniu Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach zadebiutowa... >>>

ANNA I KIRYŁ REVKOVIE: Nawet wojna nie zatrzyma kreatywności
Z Anną i Kiryłem Revkovami – muzykami jazzowymi z Ukrainy – rozmawiamy o ich drodze do Katowic, sztuce... >>>
po imprezie
Ostatnio dodane | Ostatnio skomentowane
Upper Festival 2019
5.09.2019
Fest Festival 2019
26.08.2019
Off Festival 2019
9.08.2019
Festiwal Tauron Nowa Muzyka 2019
27.06.2019
Off Festival 2018
10.08.2018
Podziel się z resztą świata swoimi uwagami, zdjęciami, filmami po imprezach.


Ultramaryna realizuje projekt pn. „Internetowa platforma czasu wolnego” współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju
Regionalnego w ramach RPO WSL na lata 2014-2020. Celem projektu jest zwiększenie innowacyjności, konkurencyjności i zatrudnienia w przedsiębiorstwie.
Efektem projektu będzie transformacja działalności w stronę rozwiązań cyfrowych. Wartość projektu: 180 628,90 PLN, dofinansowanie z UE: 128 035,50.
o nas | kontakt | reklama | magazyn | zgłoś błąd na stronie | © Ultramaryna 2001-2022, wszystkie prawa zastrzeżone