Ta strona używa plików cookies.
Polityka Prywatności    Jak wyłączyć cookies?
AKCEPTUJĘ
piątek 3.05.24

START
LOKALE
FORUM
BLOGI
zgłoś imprezę   
  ultramaryna.pl  web 
MIUOSH: Miasto, muzyka, rodzina

Spełniony artysta – już nie tylko rapowy, szczęśliwy mąż i dumny ambasador regionu. Z Miuoshem rozmawiamy o płycie „Pop.”, sztuce „Wujek.81” i o tym, że Śląsk kochać trzeba rozsądnie.

Ultramaryna: Rapowałeś kiedyś, że chciałbyś być „tam, gdzie nie dogania życie cię nad ranem, gdzie nie słyszysz krzyków w głowie zanim wstaniesz”. Jesteś?

Miuosh
: Tak. Te krzyki w głowie spowodowane były tym, jak wyglądało wtedy moje życie. Znajdowałem się wówczas w innym miejscu, a ono haczyło o nieustannego kaca związanego z tym, kim byłem i co obserwowałem. Doświadczałem przeładowania. Cytowane wersy padły na piątej płycie, kiedy decydowałem, czy chcę żyć z muzyki. Krążek był chwytliwy właśnie przez naładowanie wątpliwościami i emocjami. Patrząc po reakcjach słuchaczy, tekstowo broni się do dzisiaj. Teraz mam inne dylematy. Wstaję rano i czuję się świetnie z tym, że dalej tu jestem.

Nie na darmo wracamy do tej akurat płyty. „Piąta strona świata” potwierdziła twoją pozycję, okrywając się platyną. Nie potwierdziła, dopiero ją ustanawiała. Po poprzednim „Pogrzebie” miałem akurat taką pozycję, której nikomu nie życzę. To było pół podziemie i masa agresji – niepotrzebnej, nawet jeśli fajnie ją było w ten sposób z siebie wyrzucić, i doprowadziła do resetu. Dopiero po tym krążku coś tam zaczęło się ze mną dziać.

Długo szukałeś siebie. Eksperymentowałeś z psychorapem, reggae, horrorcorem, klasycznym hip-hopem… K***a, wszystko i nic.

Ale mam wrażenie, że na ostatnim albumie wreszcie się odnalazłeś. „Pop.” podsumowuje półtora roku moich kooperacji, m.in. ze Smolikiem. Traktuję ten album jako „the best of” tamtego czasu. Dobrze, że tyle się wydarzyło, bo mogłem zrobić pewne rzeczy, pozostając w zgodzie z samym sobą. Nie wymyślałem siebie na nowo.

Tytuł wskazuje, że zrealizowałeś ją ze sporym rozmachem. Budzi też wiele skojarzeń, bo tak nazywało się sporo płyt: U2, Czesława Mozila i innych… Ale oni nie mieli kropek (śmiech).

Czyli postawiłeś kropkę po popie? Nie chodzi o popkulturę, a o popularność i populację – jak na tych znakach w Stanach Zjednoczonych, które informują o tym, jaką liczbę ludzi ma miejscowość. Śmieszna wydawała mi się też przewrotność tej nazwy w kontekście zawartości krążka, bo nie ma na nim muzyków popowych. Najbliżej tej estetyki jest chyba Bajm albo producent płyty, bo Fox zajmował się przecież ostatnio Natalią Nykiel. A tak mamy alternatywę: rockową, bluesową, elektroniczną. Tytuł odnosi się więc raczej do warstwy tekstowej, do popularności powyciąganych na wierzch problemów. Czasem nie dotyczą one w pełni mnie, bo dostrzegłem je u swoich znajomych, jednak podszedłem do nich osobiście. Postrzegam je jako uniwersalne i w pewnym momencie życia dotykające każdego.

Czyli najpierw masz założenia dotyczące płyty, a potem je realizujesz? Tak powstają twoje albumy? „Pop.” miał być koncepcyjny. Tylko że o ile fajnie jest zacząć z ideą, to trudniej dociągnąć ją do końca. Jeszcze zmusić producentów do utrzymania jednej muzycznej konwencji to pół biedy, ale teksty…

O ile przy „Piątej stronie świata” utrzymałem socjalny wydźwięk albumu – mieszkałem wtedy w takim miejscu, że wystarczyło wychylić głowę za okno i wpadało kilka pomysłów – tak teraz, przy większej złożoności i chęci poruszenia wielu kwestii, nie było łatwo. Kiedy miałem napisane numery i połowę koncepcji, uznałem, że dopisanie drugiej połówki zaowocuje „słoikowym”, zamkniętym tematem. Sam zacząłem się męczyć z pracą determinowaną przez określoną kolejność. Po długich rozmowach z żoną w końcu ją przemieliłem. Okazało się, że koncepcyjność pozostała, numery pasują do siebie, a z racji tego, że pojawia się trochę spontaniczności – zwrotki do jednego z kawałków napisałem na przykład w chwilę – kolorytu jest więcej. Zbudowana w głowie historia przybrała trochę inny obrót, pozostała jednak historią.

Przeczytałem w jednej recenzji, że „Pop.” to głos rozczarowania, ale też głos pokoleniowy. Ja nie postrzegam cię jako trybuna. Dla mnie w tych tekstach jesteś Ty, Ona i miasto w tle. Ja, Ona i miasto? To jest właśnie moje życie. Nie mam teraz na głowie niczego więcej. I nie muszę mieć. Każdy dzień pokazuje, ile komplikacji może czekać mnie w dniach kolejnych. A pokoleniowość płyty? Może naszemu pokoleniu łatwo się do niej odnieść, bo niewiele takich rzeczy było do tej pory w rapie, a młodsi nie doświadczyli jeszcze tego, o czym mówię. Unikałbym jednak tego określenia, skoro piszę z Nosowską numer, o którym mówi, że się w nim odnajduje totalnie, a jest z zupełnie innego pokolenia…

Płyta jest osobista, ale nagrana z wieloma gośćmi. Ciężko było sprawić, żeby przystawali do twojej wizji i wciąż czuli się komfortowo? To w ogóle nie było problematyczne. Zapraszając gości poruszałem kwestię koncepcyjności, mówiłem o dostrzeganych problemach, stawianych pytaniach. Na przykład: czy lepiej jest gościom pracującym osiem godzin dziennie, czy takim, którzy jeżdżą po całej Polsce i mogą się mieć za nie wiadomo kogo, ale są jednak w robocie całą dobę? I niby ich życie jest świetne, jednak zupełnie przeformatowane. Kto ma więcej powodów do narzekań? Okazało się, że Rogucki, Nosowska, Organek mają bardzo podobne do moich przemyślenia.

Zobacz, nie zapraszałem tylko wokalistów, zależało mi na osobach samodzielnie piszących teksty i to takie, do których nigdy nie mogłem się przy***ać, a wręcz się na nich wychowywałem. Głosy są świetne, ale to właśnie na tekstach mi zależało. Bo popularność Hey rosła wraz ze mną, a Rogucki śmieje się, że jak stoję koło niego, to co chwilę cytuję wersy Comy.

Fanem Sofy też byłeś? Nie. Organek zdobył mnie solowymi rzeczami. Jego tekstowo-muzyczne pi***olnięcie, sposób, w jaki je generuje, trafia do mnie w stu procentach. Z wszystkimi mieliśmy okazję się przeciąć i dłużej pogadać. Kasia to by mnie mogła adoptować, jej podejście jest wyjątkowo miłe. Niby zdystansowana osoba, a złapaliśmy się od razu. Z każdym łapałem się w lot i wierzyłem w to, co zrobią. Wlatywali i robili roz*****ol z automatu, nie było dylematów.

Sukces tego, co zrobiłeś z Jimkiem i NOSPR-em otworzył ci drzwi do artystów? A może dał ci pewność siebie potrzebną, by rozmawiać z nimi jak równy z równym? Dwa razy tak. Nie mógłbym skłamać bardziej, niż mówiąc, że doszło do tego dzięki krążkowi „Prosto przed siebie” i kooperacji z Onarem. To wszystko jest zaszufladkowane. Wystarczyło jednak, że najlepszy, najbardziej doceniany umysł muzyczny – Ashton Kutcher – wrzucił „Hip-hop History” Jimka i bawełniany świat oszalał. To, brzydko mówiąc, wyciągnęło tę muzykę na salony. My potrafiliśmy to wykorzystać. Pokazaliśmy to, co robimy, nie duet, który stoi z założonymi rękami, bo „on pisze muzę, ja rapuję, weźcie skrzypce”.

Spotkaliśmy się przypadkowo, przypadkowo też zrobiliśmy coś, co okazało się za***iste, a inni dowiedzieli się, że tak można. Oczywiście, że mi po tym wyrosły zęby i prościej było mi zadzwonić do Tomka z Budki Suflera, żeby poprosić o sampel. Bo kiedy dowiedział się, że mówi ten raper z Katowic, który zagrał z NOSPR-em, to słyszałem w odpowiedzi „oooo”. Bez dwóch zdań zyskałem na rozpoznawalności medialnej, celebryckiej. Uwierzyłem w siebie. I w swój warsztat, bo pierwszego dnia prób wypadałem bardzo źle. Walczyłem o to, żeby brzmieć, odpowiednio się słyszeć, odnaleźć się na scenie.

Mogłeś iść w dalsze pomysły. Na przykład comiesięczne koncerty akustyczne w Teatrze Śląskim, sprzedające się jak szalone. Zacząłem muzykę planować, gromadzić wokół siebie ludzi. Innym z muzycznego świata trudno było obok tego przejść obojętnie. Sprawdzali z czystej ciekawości, wiedzieli. Wykręcaliśmy imponujące liczby, w stylu dziesięciu tysięcy biletów sprzedanych na wrocławską imprezę plenerową. I one nie były za piątkę.

Niestety, im większe liczby, tym mniej chce się to robić. To się staje „przehuśtane”. I tak mam mniej dość tego projektu niż rok temu. Wtedy nie umiałem o tym myśleć. Teraz mam pomysł na następne po*****oleństwa. Mam nadzieję, że w przyszłym roku zrobię coś, co zatuszuje ten pierwszy etap.

Teraz nie jesteś tylko ambasadorem samego siebie. Jesteś ambasadorem regionu. Dwa lata temu zostałem nominowany przez prezydenta i instytucje kulturalne do rady Miasta Muzyki UNESCO w momencie, kiedy Katowice dostawały ten tytuł. Jesteśmy w radzie z Asi Miną jedynymi osobami, które nie organizują swojego festiwalu, nie są rektorami uczelni muzycznych, nie tkwią w związkach pianistycznych. Mówimy o poważnych szychach, które częściej są za granicą, niż w Polsce.

Tym bardziej dziwi twoja obecność w tym gronie. Na pewno nie było tak, że zacząłem chodzić po urzędach i mówić „Cześć, to ja, Miuosh, rapuję o Katowicach, wyskakujcie z dofinansowań”. Miasto Ogrodów samo mnie znalazło, zaprosiło na rozmowy. Nie byłem jedynym katowickim raperem, ale niektórzy potraktowali swoją funkcję antysystemowo, a ja uznałem, że współpracując na zasadzie szacunku, a nie wykorzystywania się nawzajem, zrobimy mnóstwo dobrych rzeczy. Mogłem parę czy też paręnaście pomysłów podpowiedzieć, inicjatywy miały ręce i nogi, w kilku wziąłem udział. Teraz mocne kulturalne rzeczy się kreują. Przygotowujemy obecnie koncert charytatywny dla katowiczanina, który uległ wypadkowi. Robimy dużo, również dla dzieciaków. Nie tylko w muzyce, ale i w innych dziedzinach kultury.

A szukasz młodych talentów rapowych? Nie chce mi się. Z rapem to działa inaczej. Dobrze ujął to Dr Dre: jeżeli ktoś przynosi ci demówkę, to znaczy, że do niczego nie dojdzie. Jeżeli masz o kimś usłyszeć, to już o nim słyszałeś, on musi działać tak, żeby wypłynąć samemu. Tak było na przykład z J. Cole’em. Inne gatunki muzyczne tak już nie działają. Muzyka miasta funkcjonuje w wielu formach, a ciężko jej wypłynąć.

Zauważyłem, że współpraca z nowymi, młodymi zespołami jest za***ista, rozwija muzykę zarówno moją, jak i ich. Staramy się po nie sięgać. Potrafię latać tydzień za rzeczami, o których nie napisze żaden portal. Robię to po to, żeby się działo. Żeby miasto naprawdę funkcjonowało.

To ciekawe, bo są raperzy, którzy utożsamiają się ze Śląskiem bądź Zagłębiem do stopnia, który każe im nawijać gwarą. Hastu, HK Rufijok, Wu… Ty gwarą nie nawijasz. Ze dwa razy użyłem gwary, zresztą u Wu na płycie – z szacunku do niego i chęci nawiązania do jego zwrotki. Bardzo szanuję gwarę. W domu u moich dziadków stosowało się taką czystą, śląsko-niemiecką. Nie śląsko-polską, tylko taką wprost z Siemianowic Śląskich – precyzyjną, dokładną i rzetelną.

Istnieje też wulc-gwara, często pojawiająca się w numerach, osiedlowa, zremiksowana na potrzeby pokoleniowe. Ja nigdy tej młodej gwary nie chciałem stosować, a tej korzennej po prostu bym się bał, bo mógłbym dostać po łbie za to, że coś spieprzyłem. Fajnie jest ją znać i używać w życiu codziennym, niekoniecznie się z tym obnosząc. Nie zagniesz mnie z gwary, ale też nie namówisz, żebym ją stosował.

Tak samo nie mógłbym latać po Nikiszowcu z kamerą, żeby kręcić tam co drugi klip. Nie chcę eksploatować śląskości tak mocno, nigdy nie zrobiłem takiej serii koszulek i tak dalej. Rozumiem, że ludzie robią to z przekonań niekoniecznie finansowych, ale tak czy siak to nie jest moja bajka.

Czy współpraca przy sztuce „Wujek.81” budziła w tobie silne emocje? Nie mogłeś być świadkiem tych wydarzeń, co nie znaczy, że nie mogą w jakiś sposób w tobie rezonować. Rezonują w cholerę. Urodziłem się pięć lat później, ale jestem z rodziny w większej części górniczej, przywiązanej do historii i mocno antysocjalistycznej. Czuć było u nas troskę o to, by pamięć na ten temat żyła, funkcjonowała, i żebyśmy wykraczali poza żenującą ilość wiedzy przekazywanej w podręcznikach. Między 2009 a 2011 rokiem miałem tak, że w temacie Śląska musiałem poznać wszystko. Jak zespół – to od razu dyskografia, jak autor – bibliografia, reżyser – filmografia plus wszystkie opracowania mu poświęcone. Jak Kutz, to „Śmierć jak kromka chleba”. Jak „Śmierć…”, to i Janek Skrzek, który gra tam jednego z górników.

Kiedy zobaczyłeś jak wygląda plan, czułeś potrzebę zgłębienia historycznych kwestii. To stawało się twoja opowieścią, zwłaszcza że twój ojciec pamiętał to bardzo dobrze, a starsi znajomi wspominali stan wojenny. Dostajesz robotę, to masz jakoś ją skontrastować, odnieść się do różnych kwestii. Znajdujesz się na terenie kopalni, kręcisz wideoklip, rozmawiasz z ludźmi, którzy brali w tym udział, z reżyserem Robertem Talarczykiem, który wszystko widział z dachu, a na terenie kopalni miał ojca… Ciąży to na tobie, zarówno przy tworzeniu, jak i odtwarzaniu.

W dodatku miałem za zadanie przyciągnąć do teatru inne pokolenie niż to najczęściej tam spotykane. I to zadziałało, bo okazało się, że 30 procent publiczności to ta moja, koncertowa.

Co było w tym najtrudniejsze? Premiera. Grasz w scenie śmierci, między dziewięcioma ciałami górników, rapujesz numer „Mróz” przed ich siedzącymi na sali rodzinami. Jak kończysz, to trzęsą ci się ręce, a po spektaklu one przychodzą i mówią ci, że jest naprawdę dobrze.

Śląsk inspiruje wszelako – od pieśni robotniczego buntu adaptowanych przez artystów folkowych, po black metal oparty m.in. na spuściźnie lokalnej gminy okultystycznej. Furia, Morowe, W~T~Z , kapele zawiązujące się w wyniku spotkań towarzyskich w Leśniczówce. Furię kojarzę! A Leśniczówka… Przesiadywałem tam latami, przepiłem większość pieniędzy od 16. do 20. roku życia, do niedawna mieszkałem zresztą niedaleko. Pierwszy organizowany koncert tam położyłem! Dwa lata temu zrobiliśmy w Leśniczówce kawalerski kolegi. Właściciel klubu, Dominik Rzepa, grał w Śląskiej Grupie Bluesowej razem z Jankiem Skrzekiem, a ja z jego córką chodziłem do liceum. Z nią zresztą przechlewałem te pieniądze. O metalowych zespołach pewno lepiej by ci było rozmawiać z Hastem, on nadal trzyma rękę na pulsie, ale stąd te nazwy coś mi mówią. Pewno dlatego, że można je przeczytać na tym, co tam wisi na ścianach.

Dobrze, że na Śląsku drogi ludzi kreatywnych, aktywistów, muszą się w końcu przeciąć. Często tak jest. Wystarczy spojrzeć na jazz i blues. Można się z tymi ludźmi mijać na imprezach w tych samych miejscach, ba, mieć wspólną publikę! Takie kooperacje koncertowe to w Katowicach nic dziwnego, może nie widać tego jeszcze na płytach, ale mają miejsce! Fajnie, że Piotr Szmidt zaprasza na swój koncert na Silesian Jazz Festival mnie i Mesa. Ja gram na koncercie Szlaku Śląskiego Bluesa, występuję w Katofonii, która jest odpowiednikiem Leśniczówki, ze względu na dystans pozostającej trochę z boku, mobilizującej do ruszenia się do niej dopiero czymś naprawdę mocnym. W Katofonii mieliśmy zresztą do niedawna salę prób. Przecinamy się, bo aż tak dużo tu nas nie ma.

Widać, że Katowice żyją. Nie brak ludzi z pomysłami, którym się chce. Jednocześnie rap nie ma się wcale dobrze. Brakuje mu tożsamości, która była w czasach klasycznych dla gatunku kompilacji. Jest Skorup, Wu i paru innych, ale to wciąż mało. Tego brakuje od lat. Największą bolączką jest fakt, że jeżeli patrzeć na to, co zaistniało w mediach od czasów Kalibra i Paktofoniki, to jestem ja i Grubson. A tak, to młodzi z aglomeracji śląskiej się nie wykreowali. Niby próbują, walczą, tworzą, jak np. Tymin, Peus i Kid, ale to nie jest cały czas pozycja regularnie przypominana w mediach – nic stałego, mocnego.

Na „Pop.” mówisz wprost i to na początku: branża cię odpycha. Nie chodzi tylko o nią, a o wszystko to, co się na moje rapowe życie składa. Tak jest. Jak masz okazję zagrać poza rapowymi festiwalami, wystąpić na Męskim Graniu, porozmawiać z innymi, nierapowymi wykonawcami, zobaczyć jak zespół gra i wygląda, jak ma przygotowaną scenę, to zmienia ci się spojrzenie.

Polski rap opiera się na tym, żeby generować jak najwięcej korzyści najmniej obciążającą drogą. Ja, mając 40 lat, nie potrafiłbym grać z DJ-em i hypemanem tego samego materiału, w ten sam sposób i na podobnym poziomie nap****olenia. Oczywiście ktoś może to traktować ambitnie, jako przygodę, chcieć wpływać na muzykę w skali kraju, na jej odbiór, a dla kogoś innego będzie to po prostu zarobek.

Robienie rapu i wymyślanie go to dwie różne kwestie. W tej pierwszej nie umiałbym się odnaleźć. Zagrałem przez rok sto takich samych koncertów i już czułem potrzebę kombinowania. Sam zorganizowałem sobie band. Niewiarygodne, ile mogę się nauczyć od ludzi grających moją muzykę.

Nawinąłeś kiedyś, zresztą w numerze z Hastem, że kiedy łapiesz za mikrofon, myślisz o Śląsku. To zostało? Tak, tylko niekoniecznie o nim mówię. Chciałem od tej symboliki odpocząć. Ale jeżeli na albumie „Pop.” jestem ja, Ona i miasto, to to jest moje miasto. A ja jestem stąd.

Katowice w specyficzny sposób funkcjonują i oddają swoją energię, napędzając mnie. Jestem Ślązakiem i mam swoje wartości, które po latach wychodzą na wierzch. Widzisz, są dwa popularne stereotypy Ślązaka. Jeden zakłada odpowiedni etos pracy, ale też pokorę dla swojej kobity w doma. Dla mnie dom i rodzina są najważniejsze, należę do tych mniej krzyczących w chacie. Drugą opcją jest fircyk, co to do roboty pójdzie, ale zanim przyjdzie do domu, to się nap****oli, chwilę się prześpi i wróci do tyry. On też jest u mnie obecny, tylko że przeniesiony w XXI wiek, i to przez gościa, który na kopalni nigdy nie pracował, ale ma w sercu bardzo dużo Śląska.

Tak, pamiętam, że kiedy poruszałem z Fokusem i Rahimem albo Abradabem temat tożsamości śląskiego rapu, to już kręcili nosami. W powietrzu wisiało pytanie „To co, chciałbyś, żebyśmy w kółko o węglu nawijali?!” Jeżeli symboliki nadużywasz, to lepiej zostawić ją na boku i sięgnąć po nią dopiero, gdy o to poproszą. Ja zrobiłem to dla „Wujka”, i to miało rację bytu, bo nie dało się powiedzieć, że „prześląszczyłem” ten kawałek, skoro został potraktowany jako część spektaklu o jednej z największych tragedii w regionie. Ale my nie gramy już „O mój Śląsku”, czyli „Piątej strony świata”, na koncertach w innych częściach Polski. Kiedyś byłem uparty, aż śmiano się ze mnie. Gdzie nie pojechałem, utwór stanowił wielki bis – Gdańsk, Warszawa, Poznań, Toruń, wszyscy ryczą z Jankiem Skrzekiem. Dość, bez przesady.

Wyświechtany symbol traci swoją moc. Dokładnie. Nie chciałbym, żeby ze Skrzekiem stało się to, co z Polską Walczącą, żeby podlegał dewaluacji. Nawet w Katowicach zdarzały się mury, na których „kotwica” była namalowana i jakoś nastawiała. A teraz? Widzę, że dla warszawskich taksówkarzy to naklejka na zderzak. Wszystko rozumiem, ale to nie jest klub piłkarski…

tekst: Marcin Flint | zdjęcia: Paulina Wierzgacz, Anna Mika
ultramaryna, maj 2017






Miuosh na
>>> Fb
>>> Yt
>>> www









KOMENTARZE:

nie ma jeszcze żadnych wypowiedzi....


SKOMENTUJ:
imię/nick:
e-mail (opcjonalnie):
wypowiedz się:
wpisz poniżej dzień tygodnia zaczynający się na literę s:
teksty
FESTIWAL ARS CAMERALIS. RETROSPEKCJA: Piękny trzydziestoletni
koncert Jane Birkin w ramach Festiwalu Ars Cameralis, Teatr Zagłębia w Sosnowcu, 10.11.2011 Proszę sobie wyobrazić:... >>>

DARIA ZE ŚLĄSKA: Rozmowy przerywane
Pseudonim artystyczny zobowiązuje, bo Daria ze Śląska związana jest z nim od urodzenia. Mogła zostać zawodową siatka... >>>

NATALIA DINGES: W procesie przemieszczania
Aktorka i choreografka. Współpracowała z większością teatrów na południu Polski (Katowice, Bielsko-Biała, Tychy, S... >>>

VITO BAMBINO: Vito na urodziny Kato
10 września po raz kolejny Katowice w unikatowej formie będą świętować swoje urodziny. Jak na Miasto Muzyki UNESCO p... >>>

OLA SYNOWIEC I ARKADIUSZ WINIATORSKI: Marsz w długim cieniu rzucanym przez mur
Mur graniczny pomiędzy Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi Wszystkie osiągnięcia ludzkości są konsekwencją dwóch... >>>

MICHAŁ CHMIELEWSKI: O zagubieńcach i outsiderach
Michał Chmielewski trzy miesiące po skończeniu Szkoły Filmowej im. Krzysztofa Kieślowskiego w Katowicach zadebiutowa... >>>

ANNA I KIRYŁ REVKOVIE: Nawet wojna nie zatrzyma kreatywności
Z Anną i Kiryłem Revkovami – muzykami jazzowymi z Ukrainy – rozmawiamy o ich drodze do Katowic, sztuce... >>>
po imprezie
Ostatnio dodane | Ostatnio skomentowane
Upper Festival 2019
5.09.2019
Fest Festival 2019
26.08.2019
Off Festival 2019
9.08.2019
Festiwal Tauron Nowa Muzyka 2019
27.06.2019
Off Festival 2018
10.08.2018
Podziel się z resztą świata swoimi uwagami, zdjęciami, filmami po imprezach.


Ultramaryna realizuje projekt pn. „Internetowa platforma czasu wolnego” współfinansowany przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju
Regionalnego w ramach RPO WSL na lata 2014-2020. Celem projektu jest zwiększenie innowacyjności, konkurencyjności i zatrudnienia w przedsiębiorstwie.
Efektem projektu będzie transformacja działalności w stronę rozwiązań cyfrowych. Wartość projektu: 180 628,90 PLN, dofinansowanie z UE: 128 035,50.
o nas | kontakt | reklama | magazyn | zgłoś błąd na stronie | © Ultramaryna 2001-2022, wszystkie prawa zastrzeżone